Strasznie dawno nie byłem w Walendowie pod Warszawą. Przed laty, za socjalizmu, jeździło się tam nie tylko ze względu na urok okolic Nadarzyna – lasy, stawy i rzeczkę Utratę, ale głównie na skromniutką knajpkę, ni to w budzie, ni to w baraku, w której nie tylko można było zjeść znakomite ryby, lecz również kupić żywego karpia. I to niezależnie od pory roku, a nie tylko w grudniu. Z należącej do właścicieli restauracyjki –państwa Skowrońskich – miejscowej hodowli. Rzecz, jak na owe czasy, absolutnie niezwykła!
Dziś, gdyby nie ten sam adres – ulica Nad Utratą – nie poznałbym, że to ukochany przez stołecznych smakoszy, ten sam Karp i karpik. Owszem, stara buda, w której mieściła się knajpka, stoi na swoim miejscu, tyle tylko, że zamiast zardzewiałej blachy kryje ją elegancka, czerwona dachówka. Przetarcia oczu wymaga wszakże to, co znajduje się nieco dalej. Śliczny pałacyk z wieżyczką w stylu mini-latarni morskiej. Stoły i ławy na zewnątrz, plac zabaw dla dzieciarni. A w budynku wejście do pięknej, nowoczesnej restauracji. Nim wejdziemy rzućmy wszakże okiem na tablicę przed drzwiami. Zamiast jadłospisu bowiem kredą napisane jest powitanie, które akurat pasuje do naszego stolika:
Chociaż lat to kilka trwało to nareszcie się udało. Więc witamy naszych gości w nowych progach i radości. Niech ten lokal wszystkim służy Gościom stałym i w podróży tym życzliwym i sceptykom. Polecajcie rybkę wszystkim w szczególności swoim bliskim.
Te kilka, to blisko 40 lat! Z ogromnymi kłopotami otwierano Karpia w 1978 roku w opuszczonym baraku. Niemniej z miejsca zawsze pełno w niej było zadowolonych gości. W sierpniu 2015 roku wreszcie nastąpiło zwieńczenie budowlanych wysiłków rodziny i uroczyste otwarcie nowej siedziby. Z dnia na dzień, bez żadnej przerwy.
Smażony karp i pstrąg, ryby morskie z pieca z warzywami, bajeczne surówki przyciągają non stop. Wszystko świeżutkie, porcje ogromne, ceny w porównaniu z Warszawą śmiesznie niskie. Jest też wino, bez którego przecież ryby nie zjesz. I inne alkohole. Jedno tylko dziwi – samoobsługa! Właścicielka restauracji pani Honorata Skowrońska stoi za bufetem, przyjmuje zamówienia, wydaje potrawy, inkasuje rachunki. Szefowa ciężko pracuje, wszystko idzie sprawnie, tylko jeden problem. Nie ma kelnerek czy kelnerów bynajmniej nie ze względu na oszczędności, lecz dotkliwy brak rąk do pracy w podwarszawskich okolicach! Karpowi z karpikiem i tak się udało, bo zebrał dziesięcioosobowy personel. Cała rodzina nie tylko przez lata tworzyła nową wartość, ale nadal pracuje w pocie czoła. Ale też lubi to i żyć by chyba bez tego nie potrafiła.
I na tym właśnie, na rodzinnym wysiłku, na pasji do pracy, opiera się rozkwit podstołecznej gastronomii. Do niedawna skromnej, marnej, a nawet czasami zatęchłej. Przykłady jakościowej zmiany można mnożyć, niemniej, aby nie było, że opieram się tylko na jednym przykładzie poczęstuję Czytelników jeszcze rewelacyjną pizzą z La Provincia (nazwa nomen-omen) z Zalesia Górnego. Zalesiona przestrzeń, ogródek dla dzieciaków, stoliki na dworze i pizzeria w podpiwniczeniu pięknego domu. Założona swego czasu przez rodzinę znanego dziennikarza sportowego Macieja Petruczenko, rozkwita dziś włoską sztuką kulinarną od kremu z buraka i czarnej porzeczki z kozim serem oraz aksamitnego bulionu z mlekiem kokosowym poczynając, a na 16 pizzach kończąc. Przyznam, że tak smacznej rusticelli z delikatną kompozycją szynki parmeńskiej, oliwek, świeżego szpinaku, koziego sera, czosnkowej oliwy, sosu pomidorowego i mozzarelli, w Warszawie nie jadłem! Ale jeszcze większy podziw i zdumienie budzi kelnerka, która nas obsługuje, gdyż to córka mojego przyjaciele Maćka oraz inicjatorka i właścicielka pizzerii Anna Brunzlow!
– Jakże to pani Aniu? – pytam.
– Brak rąk do pracy! – słyszę w odpowiedzi. – Może mi pan kogoś znajdzie! Stale szukam, zwłaszcza latem, kiedy sporo gości …
No proszę! A pizzę w La Provincia na zmianę robią Włoch, Polak, Ukrainiec. I to błyskawicznie. I pani Ania przynosi jedną po drugiej…
Opierająca się na rodzinnej pracy prowincjonalna gastronomia, nie tylko pod Warszawą, ale w całej Polsce zrobiła olbrzymi krok naprzód. Modne stało się jeździć do knajpek za miasto a przy okazji pochodzić po lesie. A stanie jeszcze bardziej powszechne, kiedy zamkną w niedzielę markety, bo po drodze będzie można jeszcze kupić super jarzyny i owoce!
Tadeusz Olszański
publicysta, krytyk kulinarny,
dziennikarz, autor licznych książek,
laureat Hermesa Poradnika Restauratora