Współczesność nie szczędzi komplikacji nawet w gastronomii. Ot, choćby problem żywienia pracowników Mordorów. A cóż to takiego ten Mordor? To pojęcie negatywne, wzięte prosto z filmu Tolkienia „Władcy pierścieni”, nazwy raczej paskudnego miejsca, o negatywnej atmosferze. Ostatnio wszakże powszechnie używane na świecie jako nazwa skupienia biurowców. Z miejsca więc przeniosło się i do Warszawy, na ulicę Domaniewską, na Ursynowie, która biurowcami pnie się do niebios. W dodatku zastawiona parkującymi samochodami.
I nie tylko tam jest Mordor, bo biurowców i korporacji pełno w każdej dzielnicy. Pracują w nich dziesiątki tysięcy urzędników, od rana do późnej nocy, w tym wielu dojeżdżających do stolicy. A jak się w tym czasie żywią? Otóż z tym właśnie był problem.
W centrum miasta, gdzie też są biurowce i banki, nie ma tej kwestii, bo zawsze tętniły pełnią życia. Na Domaniewskiej oraz na obrzeżach stolicy, gdzie pełno Mordorów, na palcach jednej ręki można policzyć znajdujące się tam lokale gastronomiczne. Było ich więcej, ale większość padła. Z biurowców bowiem nie ma ani zgody, ani sensu, wychodzić na obiadki. Przekonałem się zresztą osobiście na jednym z takich przypadków. Przy mojej ulicy Bitwy Warszawskiej Grupa Żywiec zbudowała piękny, olbrzymi budynek, w którym m.in. znajduje się siedziba PZPN. Na parterze zaplanowano miejsce na lokal gastronomiczny. Zaczęło się od kuchni włoskiej, potem polskiej, wreszcie baru szybkiej obsługi. Kolejno bankrutowały i dziś w tym miejscu działa – nomen omen – prywatna poradnia lekarska z neurologią. Pacjentów jej nie brakuje.
Oczywiście nie oznacza to, że w biurowcach się głoduje. Działają w nich stołówki, a ponadto pracownicy korzystają z cateringu oraz kanapkarni, które błyskawicznie realizują zamówienia. I to jest właśnie nowy obszar gastronomi, który błyskawicznie się rozbudował. Według agencji badań i rynku SW Research ok. 60% pracowników przynosiło ze sobą przygotowany w domu posiłek głównie w postaci kanapek. Pozostali korzystali z możliwości istniejących w biurowcach barów i stołówek. Trudne do obliczenia, ale sporo klientów. Wygodna możliwość zjedzenia posiłku, bez opuszczania miejsca pracy. Początkowo w tych jadłodajniach gotowano jak w domu i tanio, bo tak sobie życzyli pracownicy. Królował rosół i pomidorowa, kotlet schabowy, klopsy, gulasz, pierogi. Przeważnie jeden albo dwa zestawy. Do czasu jednak. Naprzód pod wpływem kanapkarni, z których sieć Mr Rollo zyskała największe wzięcie i obsługuje prawie sto punktów. Firma ta zrewolucjonizowała kanapki, czyniąc z nich małe cuda, a następnie wprowadziła dostawy dań obiadowych – zup, soków, deserów. Różne zestawy, także wegetariańskie i dietetyczne. Ofensywa tej firmy z kolei spowodowała zmiany nie tylko w znajdujących się w pobliżu biurowców barach i restauracjach, ale również w jadłodajniach. Konkurencja sprawiła, że wszędzie musi być większy wybór i nie tylko smacznie oraz tanio, ale także atrakcyjnie i błyskawicznie.
Zaczęło się ożywiać, bo również i pracownicy w zwarty sposób wojują o swoje prawa i przerwy na posiłek. Głośno stało się więc ostatnio o lokalach, które umiejętnie wyciągnęły wnioski z sytuacji. Bocca bar na Ursynowie, urządzony w amerykańskim stylu, w godz. od 12 do 16 serwuje zestawy lunchowe. Zupa lub przystawka oraz danie główne w wersji mięsnej lub wegetariańskiej plus woda mineralna. I jest o tej porze mnóstwo gości. Sensacyjną karierę zrobił też ostatnio Mekong na ulicy Długiej na Starówce, gdzie również mnóstwo urzędów, i to wielce ważnych. Panuje tu wprawdzie kuchnia tajska i wietnamska (61 zestawów), ale jest również zestaw lunchowy za 13,50 zł. I znów to samo, dopchać się nie można. Całą rewolucję w dogadzaniu urzędnikom w dużej mierze zawdzięczamy też Internetowi, w którym mnóstwo ofert na dowożone – przeważnie bezpłatnie – lunche. W eleganckich, plastikowych pudełkach, z takimi sztućcami. Po zjedzeniu efektownego posiłku wyrzuca się opakowanie do kosza. I spokój do końca biurowego dnia, bez przywożenia jedzonka z domu.
Cała ta akcja spowodowała też pewną zmianę w gastronomii. Mistrzowie kuchni mogą objawiać swój talent w nowej dziedzinie, w szefostwo lokali tak komponować zestawy, aby były zamawiane w Mordorach. Bo to się opłaca!
TADEUSZ OLSZAŃSKI
publicysta, krytyk kulinarny,
dziennikarz, autor licznych książek