– O cudzie nie ma mowy, jest za to ścisła współpraca z franczyzobiorcami, którzy mogą liczyć na naszą pomoc nie tylko w czasach prosperity – podkreśla Urszula Olechno, współwłaścicielka marki. – Na sukces jak zwykle wpływa wiele zmiennych, ale decydujące było przesunięcie sprzedaży na rynek delivery. Mieliśmy o tyle łatwiej, że od początku istnienia firmy realizowaliśmy dowozy. Nie stanowiło to wprawdzie naszego głównego źródła dochodów, ale mieliśmy wypracowane odpowiednie narzędzia – sprawnie działające systemy sprzedaży, aplikacje mobilne. Obserwujemy nie tylko polski, ale też światowy rynek gastronomii i widzimy w jakim tempie rośnie rynek delivery. Błyskawicznie mogliśmy więc przejść na dowozy i dalej zarabiać pomimo braku gości na sali przy stolikach. To doświadczenie spowodowało, że wprowadziliśmy do naszej oferty franczyzowej nowy model Koku Sushi Point, sformatowany wyłącznie pod rynek delivery i odbiór osobisty.
Trzy punkty Koku Sushi Point
Model wymyślony został w czasie pandemii, jeszcze w maju, a już w lipcu ruszył pierwszy testowy punkt w Białymstoku. W sierpniu podpisane zostały umowy na dwa kolejne – w Komornikach i Wysokogotowie koło Poznania, które rozpoczną sprzedaż lada dzień.
– Pomysł był prosty: ograniczamy koszty związane z zaprojektowaniem, funkcjonowaniem I wyposażeniem sali restauracyjnej. Wystarczy więc lokal o powierzchni 40 m2 i dobry dojazd. Kwota inwestycji w Koku Sushi Point jest zdecydowanie niższa niż w przypadku standardowego lokalu, zaczyna się od sumy około 50 tys. zł – dodaje Piotr Olechno, współwłaściciel sieci.
Działający od ponad miesiąca białostocki Kpku Sushi Point na brak ruchu nie narzeka. I choć jeszcze za wcześnie na finansowe prognozy, bo nie wiadomo co przyniesie jesień, franczyzobiorca – ostrożnie szacując – ma nadzieję, że koszt inwestycji zwróci mu się w przeciągu niecałego roku.
Klienci tęsknią za normalnością
Dla powodzenia sieci Koku Sushi nie bez znaczenia jest także jej dotychczasowa polityka rozwojowa. Marka funkcjonuje nie tylko w wielkich aglomeracjach. Przede wszystkim szuka dobrych lokalizacji w miastach liczących od 35 tys. mieszkańców. Jest tam wystarczająca liczba klientów, a z drugiej strony rynek nie jest jeszcze przesycony podobną ofertą.
– Najkorzystniejsza jest sytuacja, kiedy w danym mieście pojawiamy się jako pierwsi, wtedy działa efekt nowości i od początku ruch w lokalu jest duży – wyjaśnia Urszula Olechno. – W mniejszych miastach szybciej też zyskuje się renomę. Często w świadomości lokalnych mieszkańców stajemy się nie tylko restauracją, ale także miejscem, do którego przychodzi się, żeby się spotkać ze znajomymi czy na spontaniczne imprezy. Mieliśmy sygnały, że nasi klienci po okresie dwumiesięcznego zamrożenia gastro zwyczajnie tęsknili za wyjściem do Koku. Wszyscy chcieli powrotu do normalności. Najbardziej zaś my i nasi partnerzy, których wspieraliśmy wszelkimi sposobami.
Dlatego sieć nie wyhamowała rozwoju. Przedsiębiorcy, którzy od początku roku planowali inwestycje w Koku Sushi nie zrezygnowali. Zostały one przesunięte na drugą połowę roku. Nowe sushi bary powstaną w Słupsku, Jastrzębiu Zdroju, Głogowie, Szczawnie Zdroju, Lublińcu i Bydgoszczy.
Z końcem sierpnia pod szyldem Koku Sushi działało 29 lokali na terenie całej Polski, a jego pozycja lidera i największej sieci sushi barów – mimo kryzysu – została ugruntowana. Rok 2020 sieć Koku Sushi zamknie rekordową liczbą podpisanych umów.